niedziela, 23 listopada 2014

Może zbyt osobista krytyka filmowa

Ten wpis miał się tu pojawić już dawno, ale zawsze zastanawiałam się jak go ugryźć by nie wyjść na przemądrzalca. W całym środowisku i licznych recenzjach filmowych zawsze przeraża mnie bezdyskusyjny i stanowczy ton wypowiedzi. Nie chcę przez to powiedzieć, że nie ma rozróżnienia na chłam i arcydzieła bo być może jest, ale ja traktuję kino zupełnie inaczej i staram się dawać innym takie przyzwolenie. Dla mnie oglądanie filmów jest zawsze bardzo nastrojowe, osobiste, może nawet intymne. Każdy z nas przeżył w swoim życiu coś innego, więc inne rzeczy nas poruszają - banał, lecz w tej kategorii często nierozumiany.

Poniżej lista kilku filmów, które miałam okazję oglądnąć niedawno, które mnie poruszyły i którymi chcę się podzielić. Proszę nie traktować tych krótkich opinii jako ostatecznych czy jakkolwiek profesjonalnych - to raczej emocjonalny galimatias (kolejność bez znaczenia).


1. Locke (2013) reż. Steven Knight

Uwielbiam teatralne kino. Powaliła mnie prostota: jeden aktor i nieustannie ta sama przestrzeń. Autorzy filmu zręcznie zbudowali dynamiczną akcję przy tak ograniczonych środkach. Dla mnie jest to opowieść o człowieku (w ogólnym tego słowa znaczeniu), który popełnia błędy, oraz o trudnej odpowiedzialności. Odpowiedzialności będącej dziś prawie przeżytkiem.
Tak bliski stał się dla mnie bohater - osoba której świat sypie się, ponieważ kiedyś dopuścił się głupiego błędu. Prawie każdy z nas zrobił kiedyś coś czym zniszczył wszystko to co było dla niego ważne. Nie oceniam Ivana, ale przysięgam że byłam z nim przez całą podróż i głęboko ją przeżywałam. Brawa dla Toma Hardego!



2. Bogowie (2014) reż. Łukasz Palkowski

Przede wszystkim, niezbyt odkrywczo jest to dla mnie fantastyczna kreacja stworzona przez Tomasza Kota. Załamana polską kinematografią ostatnich dekad wyszłam z kina pełna optymizmu. Róbmy takie filmy! Zabawne, poruszające i prawdziwe. Wcale nie przeszkadzała mi szarość i bieda które w innym wydaniu mogła bym uznać za przegadane do znudzenia. W tym filmie tak po prostu jest i w końcu twórcy potrafili zrobić z tego zaletę.
Dodatkowo piękna historia o zmierzaniu do celu. Dziś tak łatwo się zniechęcamy, a przecież to właśnie wtedy było pod górkę.



3. Moon (2009) reż. Duncan Jones

Kiedyś myślałam, że nie lubię filmów science-fiction. Dziś wiem, że to jeden z moich ulubionych gatunków, między innymi dzięki filmom takim jak ten. Nie chcę zupełnie nic zdradzać, fabuła jest zaskakująca. Można by powiedzieć, że porusza przegadane już problemy społeczne. Jest przy tym jednak tak poruszający i przemyślany, że nie potrafię mieć zastrzeżeń! I przy okazji to jest film o kosmosie, a filmów o kosmosie nie potrafię trzeźwo traktować, ponieważ mam na ich punkcie absolutnego hopla. Zachęcam bo warto!



4. Interstellar (2014) reż. Christopher Nolan

Skoro już jestem przy kosmosie, to musi się tu znaleźć moja największa miłość ostatnich tygodni. Idąc do kina na Interstellar nie spodziewałam się niczego, bo był to spontaniczny wypad z przyjaciółmi, nie zdążyłam zapoznać się nawet z trailerem.
Z seansu wyszłam na ugiętych kolanach i z absolutnym poczuciem najlepiej wykorzystanego czasu. Nie będę kłócić się z licznymi negatywnymi recenzjami, do których dotarłam później. Nawet wśród moich znajomych opinie są skrajnie podzielone. Dla mnie było to przeżycie głównie pobudzające wyobraźnię i swoje zadanie spełniło w dwustu procentach. Jeśli ktoś oczekiwał wzorowo oddanych teorii naukowych to istnieje możliwość, że wyszedł zawiedziony. Jako studentka filozofii, a głównie słuchaczka licznych zajęć z wiedzy o wszechświecie nie oczekuję odwzorowania rzeczy których odwzorować się nie da, szczególnie po filmie science-fiction. Najważniejsza jest dla mnie niezliczoność możliwości i prawdziwa uczta dla umysłu. Daję 10 na 10 i odsyłam przed duży ekran. Chętnie w moim towarzystwie bo nie wyobrażam sobie nie iść jeszcze raz na ten film.



5. Gwiazd naszych wina (2014) reż. Josh Boone

Zdecydowanie film nie dla każdego, bo chyba głównie dla nastolatków. Wiem, że część osób ma alergię na tego typu łzawe historie. Mnie wzruszył i rozczulił, a przede wszystkim podchodzi pod kategorię "ciepłych" filmów, które czasami po prostu mam potrzebę zobaczyć. Myślę, że w obliczu choroby wszystko się zmienia i świat ma prawo funkcjonować w takich banalnych kategoriach. Daję na to przyzwolenie i wcale mnie to nie razi. Mam wrażenie, że te banalne kategorie od których nie raz uciekamy, są czymś wartościowym a nie wyłącznie łzawą opowiastką.



6. Wielkie piękno (2013) reż. Paolo Sorrentino

Obok Interstellar moja druga miłość. Jak dla mnie jest to wspaniała opowieść o współczesności, o sacrum i profanum. Jest w nim pewne dobijające poczucie nihilizmu i lekkiej rezygnacji świetnie grające z nieopisanym zachwytem nad rzeczywistością. Nikt tak trafnie nie potrafił w jednej wypowiedzi zawrzeć tego co siedzi we mnie nazbyt często:

"Zamiast patrzeć z wyższością i pogardzać nami powinnaś spojrzeć na nas z czułością. Wszyscy jesteśmy na skraju rozpaczy. Jedyne co możemy zrobić to spojrzeć sobie w oczy, dotrzymac sobie towarzystwa i trochę pożartować.."

Ode mnie Oscar wystarczyłby za ten cytat. W filmie jest jednak co doceniać.
Poza tym magia Rzymu...



7. Jak ojciec i syn (2013) reż. Hirokazu Koreeda

Zawsze mam pewne obawy przed zgłębianiem się z azjatyckie kino. Zbyt obca dla mnie kultura sprawia, że boję się niezrozumienia. Ten film odpowiada na pytanie, które na całym świecie oznacza to samo: Kim jest "rodzic"? Trudna opowieść o rodzicielstwie, o byciu matką, ojcem, również o byciu dzieckiem i człowiekiem. Nieśmiertelne dylematy etyczne przedstawione w wyjątkowo ładnej formie.



8. Frances Ha (2012) reż. Noah Baumbach

Jestem prawie pewna, że dla pewnej grupy osób ten film może być nudny jak flaki z olejem. Zdobył moje serce, bo trafił w odpowiedni moment. Niektóre filmy potrzebują dobrego dnia, lub sytuacji życiowych, które towarzyszą widzowi.
Ja pokochałam tytułową Frances, kibicowałam jej i czułam, że jest mi bliska. Niereformowalna Frances znajduje się w wyjątkowym (a może własnie wcale?) momencie życia - na skraju młodzieńczości i dorosłości. Środowisko wokół niej zaczyna ewoluować, a ona zdaje się być zaskoczona i absolutnie bez pomysłu. A na dokładkę trudy przyjaźni, samotność i tęsknota.




Tak jak pisałam na początku, nie daję sobie samej przyzwolenia do opiniotwórczych wywodów i mam nadzieję, że tak nie brzmię. Dzielę się tym co na mnie wpływa, być może ktoś się zainspiruje. Zapraszam przy okazji TU, na filmweb bo bardzo lubię czytać i dzielić się komentarzami. Czekam na Wasze tytuły, podsyłajcie!

środa, 29 października 2014

ASMR, skrajnie dziwaczna przyjemność

Jedno z moich ulubionych zdjęć, autorstwa Jacka Bradleya - chłopiec, który usłyszał dźwięk po raz pierwszy w życiu.


Myślę, że moja zajawka ASMR zaczęła się już jakiś rok temu. Zupełnie nie pamiętam, skąd się to u mnie wzięło i gdzie to znalazłam lecz z pewnością przesłuchanie jednego filmiku ASMR przywołało niemalże narkotyczny głód kolejnego. Na samym początku kojarzyłam jedynie nazwę "3d sounds". Wiadomo - jak coś jest 3d, to znaczy że jest super, jest "trochę bardziej" i emocje są większe. Co to są w takim razie te dźwięki 3d i jak właściwie sprawić, że dźwięk da nam wrażenie "trójwymiarowości"? Nie jestem dźwiękowcem ani muzykiem więc szukając wyjaśnień mogła bym obawiać się sporej dawki fizyki, ale całe szczęście dla mojego małego rozumku poniższy film rozwiązał problem:


No i się zaczęło.. Od jednego filmiku do drugiego. Gdzieś tam po drodze zdążyłam zauważyć, że przy większości filmów tego typu widnieje skrót ASMR (Autonomous Sensory Meridian Response) i tym skrótem do dziś posługuję się, poszukując wrażeń w youtube.

Czym zatem jest ten cały ASMR?
Z tego co udało mi się zrozumieć i dowiedzieć, skrót ma opisywać fizyczne wrażenie, które potęgowane jest poprzez szept, specyficzne dźwięki, stukanie, powolne mówienie, czasem ruchy dłoni czy nawet mlaskanie! Wrażenie nie do końca opisane, lecz zazwyczaj przejawiające się jako delikatne dreszcze głowy, czaszki, karku, gęsią skórkę czy tez mrowienie ( i  mimo że podobne to jednak u każdego inne). Temat jest różnorodny, myślę że jeszcze nie do końca odkryty, a społeczność wokół niego specyficzna. Co w takim razie porabia w wolnej chwili miłośnik ASMR? Ano głównie "siedzi na youtube" i ogląda na prawdę dziwaczne rzeczy. Począwszy od odgrywania scenek (najcześciej fryzjerskich, kosmetycznych, SPA - ale gdy się już zbłądzi, można trafić nawet na filmiki futurystyczne, bądź spotkać Marię Antoninę), poprzez stukanie w bardzo różne przedmioty (45 minut gniecenia paczki chińskiej zupki - czyż to nie brzmi jak wariactwo?) aż po czyszczenie uszu, czytanie książek i czego się tylko zapragnie. Krótko mówiąc - znajdziesz coś dla siebie.

Chodzi pogłoska, że filmiki mają coś wspólnego z erotyką, a ASMR nazywany jest czasami "orgazmem głowy". Dziewczyny (bo jest ich znaczna większość wśród tego typu vlogerów) mówią ponętnym głosem, patrzą się głęboko w nasze oczyy.. lub obiektyw, sprawiają wrażenie osób które chcą o nas zadbać. Nie wiem co na ten temat myślicie, dla mnie jest to ciut naciągana opinia - a przynajmniej sama nie odnajduję w tych filmach zaspakajania tego typu potrzeb.
Według mnie filmiki spełniają rolę rozluźniających, relaksujących i usypiających. Z tego co mi wiadomo, nie jedną osobę ratują od bezsenności. To również jest według mnie pewną iluzją, ponieważ sama przekonana byłam, że ASMR pomaga mi zasnąć a okazało się, iż bez niego nadal mam problem - więc poniekąd czuję się nie uleczona, lecz po prostu uzależniona (ale to miłe uzależnienie ;).

Poniżej podsyłam Wam kilka ciekawych filmów, lub takich które lubię i do których wracam. Oczywiście warunkiem korzystania z filmów ASMR są słuchawki - a im lepsze, tym lepszy jest efekt. Życzę więc dużo korzyści z oglądania, a jeśli wyda się Wam to skrajnie głupie - to chociaż dobrej beczki z ludzi takich jak ja, którzy wpatrują się w te dziwactwa i odczuwają rzeczy całkiem sympatyczne.















i z polskich autorów (których wciąż zbyt mało):


poniedziałek, 6 października 2014

Dlaczego głupio jest nie być feministką?


Dałam sobie pozwolenie na dłuższą przerwę w blogowaniu i wracam z palącym tematem - bez zbędnego tłumaczenia. 


Do tematu feminizmu przymierzam się już od długiego czasu ponieważ uważam, że sprawa jednak warta jest zachodu i poważnego traktowania -nawet dzisiaj gdy pozornie problem jest już rozwiązany. 

Punktem zapalnym, który nakazał mi zbuntować się i wyrazić swoje zdanie był dzień w którym zapoznałam się z postulatami setek kobiet z całego świata podpisujących się pod hasłem Woman Against Feminism. Przyznam, że nigdy nie byłam wojującą feministką – ale gdy przyszło mi przeczytać kilkadziesiąt niezbyt przemyślanych sformułowań typu „Nie potrzebuję feminizmu, ponieważ lubię komplementy na temat mojej urody”, „Nie potrzebuję feminizmu ponieważ kocham mojego chłopaka”, „Nie potrzebuję feminizmu ponieważ golę pachy”, „Nie potrzebuję feminizmu ponieważ nie jestem ofiarą” (odpowiem w tej samej kolejności: „Również lubię komplementy na temat mojej urody i nie przeszkadza mi to w byciu feministką”, „W czym do diaska miłość do chłopaka koliduje z walką o swoje prawa?”, „Stereotyp nieogolonej i zaniedbanej lezby-feministki? Ciężko dyskutować na poziomie z kimś, kogo wiedza ogranicza się do takich niuansów”, „Nie jesteś ofiarą teraz, a co jeśli będziesz dziś lub jutro? A może Twoja mama, siostra? Bardzo płytkie i niezrozumiałe przeze mnie myślenie..”). Argumenty Anty-feministek nie mają nic wspólnego z logiką ani merytoryczną dyskusją, każdy z nich daje się obalić w 5 sekund. Jeśli ktoś z Was jest zainteresowany, poniżej parę smaczków – dla większej ilości należy udać się TU.








Nie potrafię pojąć jak kobiety mogą tak mocno działać na swoją niekorzyść. Powiada się przecież „nie sra się we własne gniazdo”. Nie jestem jednak wrogiem tych dziewczyn – uważam, że wina nie jest w nich – raczej w niewiedzy, niezrozumieniu lub powierzchownym zapoznaniu z tematem.

Dlaczego ja tak mocno upieram się przy swoim feminizmie? Masz przecież Aniu swoje prawo do głosowania, gdybyś się uparła to w dzisiejszych czasach możesz nawet iść do wojska. Co miało być wywalczone, zostało wywalczone, czy jest sens drzeć koty i wojować z szabelką w dłoni?

Jestem feministką nie tylko dlatego, by walczyć o nowe prawa (choć w kilku przypadkach być może również) ale przede wszystkim by utrzymywać to co już udało się zdziałać. Jestem feministką ponieważ tak bardzo doceniam pracę moich przodkiń i dlatego, że wiem jak jeszcze parędziesiąt lat temu wyglądało by moje babskie życie. Nie zamierzam tu nikogo historycznie edukować, ponieważ o życiu kobiet skazanych na pracę gospodyń domowych możemy dowiedzieć się od naszych własnych babć i niepotrzebna jest do tego naukowa literatura. Jestem przerażona wizją niemożliwości studiowania zastąpioną nauką robienia na drutach. Nie wyobrażam sobie, że rodzina wybierałaby za mnie partnera życiowego, wychodząc za którego skazywałabym się na wieczną służbę mężczyźnie, dzieciom i obowiązkom domowym. Wymieniać mogę długo przyglądając się dziejom ludzkości, lecz historię każdy z nas na pewno miał w szkole.

Więc proszę mi wytłumaczyć jak to się dzieje, że istnieją wciąż w społeczeństwie takie jednostki które ranią moją wolność i poczucie równości, twierdząc jak sztandarowy Korwin – Mikke, iż kobietom należało by odebrać prawo do głosowania. Jak to jest, że na weselu czy innej imprezie rodzinnej spotykam „wujaszków” po paru głębszych, którzy wałkują swoje poniżające teorie: „Kobieta, która nie prasuje koszuli, nie gotuje obiadu i nie pierze facetowi skarpet to nie jest prawdziwa kobieta”. Skąd urwały się kobietki –trzpiotki dyskutujące w tramwaju „Dziewczynki to zawsze takie grzeczne są, a chłopcy rozbójnicy i tyle z nimi kłopotu.”, „Dziewczynki lepiej się uczą polskiego, chłopcy matematyki.”. Chciałabym krótko i po swojemu rozprawić się z niektórymi – według mnie, niepotrzebnie rozpowszechnianymi mitami:

  • Tego, czy kobietom należy odebrać prawo do głosowania najchętniej wcale bym nie komentowała. Wymieniony wcześniej jegomość argumentuje swoje zdanie tym, że kobiety zwyczajnie nie są zainteresowane polityką – a takie osoby nie powinny głosować. Logika podpowiada mi, iż takim razie powinno się odebrać prawo do głosowania tym którzy nie są zainteresowani polityką, a nie tylko kobietom – ponieważ są w tej grupie większością. Oczywiście nie będę nikogo przekonywać, że kobiety tak samo interesują się polityką jak mężczyźni ponieważ ilościowo faktycznie istnieje dysproporcja. Myślę, że jednym z głównych powodów jest istniejący wciąż stereotyp (który, całe szczęście ulega zmianie) że polityk to poważny pan w garniturze i to chłopców zachęcamy do marzeń o stanowisku prezydenta. Odważniejsze kobiety łamią ten stereotyp, ale do całkowitej zmiany myślenia potrzebne są  wciąż zmiany pokoleniowe.
  • „Kobieta powinna prać, gotować, sprzątać i zajmować się dziećmi – a mężczyzna powinien zarabiać na dom.” Tego typu hasła budzą we mnie okropne zażenowanie i smutek. Jest to przede wszystkim komunikat bardzo krzywdzący dla obu stron. Czasem zastanawiałam się, czy z wygody nie przyjąć takiego życiowego stanowiska – ja będę leżeć i pachnieć, a wybranek który się na to zgodzi będzie utrzymywał mnie i wesołe stadko potomstwa. Zorientowałam się jednak, że w domu będę musiała ostro zapierdzielać przy garach i pieluchach więc szybko zrezygnowałam ;) A całkiem poważnie – wiem, że się do tego nie nadaję. Nie lubię gotować, a gdy zabieram się do przyrządzania obiadu rodzina kontrolnie przypomina sobie telefon straży pożarnej. Nie jestem też pedantką i przykro mi to stwierdzić, ale nie dałam się nigdy namówić przekonaniom iż „pokoik dziewczynki powinien być czysty i schludny”. Wszędzie wokół mnie przestrzeń zmienia się w nie poskromiony chaos bibelotów i książek. Koszule swojemu chłopakowi prasuję – ale wiem, że robię to lepiej, tak samo jak wiem, że on lepiej gotuje i dba o porządki. Wiem również, że świetnie czuję się podczas różnorakich dyskusji na uczelni (w których parę set lat temu kobieta nie miała by szans uczestniczyć!), oraz że zamiast przy garach wolę spędzać swój czas w pracy ucząc się nowych rzeczy i zarabiając pieniążki. Czuła bym się bardzo zniewolona, gdyby ktoś kazał mi zmienić mój aktualny tryb życia, tak samo jak prawdo podobnie zniewolony mógłby czuć się mężczyzna obarczony ciężarem utrzymania całej swojej rodziny.
  • Dziewczynki są grzeczne, lepiej uczą się polskiego, najbardziej lubią bawić się w dom lalkami a w książeczkach czytają, że najlepszym zawodem w przyszłości jest pielęgniarka lub nauczycielka. Chłopcy z kolei łobuzują, lubią WF i matematykę, bawią się autami i robotami, a w przyszłości zostaną strażakami, policjantami lub lekarzami. Ja chyba miałam szczęście, ponieważ rodzice wychowywali mnie w innych przekonaniach – jestem więc żywym przykładem na to, że powyższe hasełka są jedynie kulturowo umówionymi bajkami. Bajkami, które krążą wciąż w społeczeństwie, chyba tylko po to by ograniczać myślenie dzieci o ich własnych rolach i przyszłości. Całe szczęście moja mama unikała ubierania mnie w różowe fatałaszki (i pomyśleć, że nie wyszła ze mnie jakieś homo-dżender-lezba), nie bywałam więc obrzydliwą różową księżniczką i nie czułam się z tego powodu prześladowana. Nie wiem czy byłam grzeczna czy nie, myślę że byłam zwykłym energicznym dzieciakiem jak inni niezależnie od płci, uczyłam się dobrze wszystkich przedmiotów i miałam świetne oceny z matematyki. Po co więc wmawiać komuś, że jego zdolności powinny być ukierunkowane w jakąś konkretną stronę, gdy przed każdym dzieckiem istnieją miliony możliwości? Być może wychowanie bez narzucania standardów (a zamiast tego, ze wskazywaniem możliwości) jest rozwiązaniem na problem małego zainteresowania kobiet polityką itp.
  • „Kobieta skąpo ubrana prosi się o gwałt.”. Zacznę może od analizy tego zdania pod względem logiki. Coś tu zgrzyta, bo przecież gwałt z definicji jest czymś czego się nie chce i co jest wymuszone przemocą, jak zatem ktokolwiek może się o to prosić? Gwałt z zasady powinien być uznany za zły i nie powinno się go w żaden sposób usprawiedliwiać – nie przekonają mnie żadne próby tłumaczenia, że kobieta może tą czynność spowodować. Owszem, człowiek posiada instynkty, a bodźce takie jak odsłonięte damskie ciało bez wahania te instynkty pobudzają. Nie jest to jednak dla mnie wystarczające usprawiedliwienie. Jesteśmy ludźmi, a człowieczeństwo pozwala nam panować nad naszymi instynktami. Tak samo jak nie robimy kupy na środku ulicy, powinniśmy powstrzymać naszą chęć uprawiania seksu, tym bardziej z kimś kto tego nie chce lub nie jest w stanie wyrazić czy chce. Powody dla których kobiety ubierają skąpe ubrania są różne. Część z nas faktycznie chce zwrócić uwagę mężczyzn na swoje wdzięki (ale nie prowokować do gwałtu!), innym razem robimy to dla wygody lub dlatego, że podążamy za modą. I to jest okej – nikt tego prawa nie powinien nam odbierać, ani tym bardziej wmawiać nam, że pragniemy zostać zgwałcone przez zezwierzęconego osobnika.
  •  Dlaczego kobiety mają dostawać równe wynagrodzenie skoro rodzą dzieci i odchodzą na długie urlopy? Po pierwsze, wspólnym interesem całego starzejącego się społeczeństwa powinno być dbanie o przyrost naturalny – kobiety powinny być raczej zachęcane do rodzenia, płodzenia i niańczenia, niźli tak jak teraz – stawiane w bardzo kłopotliwej sytuacji. Społeczeństwo nie jest jednak w stanie przyjąć tego szerszego niż własne cztery litery punktu widzenia, co pcha nas powoli ku zagładzie (czyli ku poważnym problemom finansowym w przyszłości), ale co tam! Ważne, że tu i teraz oszczędzamy na kobietach i nie pomagamy im podejmować decyzji o posiadaniu dziecka. Po drugie, jeśli nawet przyjmiemy ten egoistyczny punkt widzenia – „kobieta może iść na urlop macierzyński więc dostanie mniejszą pensję bo jest mniej rokującym pracownikiem”. W dzisiejszych czasach jest to stanowisko dość szokujące, ile jest bowiem kobiet które dzieci mieć nie mogą lub nie chcą? Czy sama potencjalna możliwość ich posiadania skazuje nas na wieczne potępienie i podejrzliwość szefów?


Na koniec wpisu – bardzo okrojonego, bo jest to temat niekończących się problemów do dyskusji – chcę przekonać, że nie jestem wcale zdania iż jesteśmy wyzbyci jakichkolwiek cech wyróżniających, a najlepszym rozwiązaniem była by unifikacja bez względu na płeć. Część Anty-feministek jest święcie przekonana, iż właśnie do tego dąży feminizm. Wcale nie myślę, że kobiety i mężczyźni nie różnią się od siebie. Płeć nas z oczywistych powodów definiuje, nadaje nam określone predyspozycje. Osobiście uważam, że mężczyzn charakteryzuje siła, a kobiety piękno i są to ideały nie do przeskoczenia wpisane w naszą naturę. Jeśli chcemy - możemy je pielęgnować jako nasze atuty. Ale w przeciwności do osób o skrajnych poglądach (w jedną lub w druga stronę), myślę że powinniśmy być równo traktowani po prostu jako ludzie. Natura nie rozdaje po równo. Są silne kobiety i piękni mężczyźni. Są brzydkie kobiety i słabi mężczyźni. Czy zasługują oni na potępienie, czy są gorsi? To przecież jedynie wartości powierzchowne. W moim odczuciu powinniśmy być oceniani miarą swoich własnych ludzkich możliwości, powinniśmy kształtować te cechy co do których czujemy się silni i te właśnie cechy powinny być naszymi atutami. Czy będzie to projektowanie mody przez mężczyznę czy zarządzanie dużym przedsiębiorstwem bądź krajem przez kobietę.. Nie musimy wyzbywać się kobiecości i męskości by to uzyskać – na tym polega mój feminizm. Nie ma nic takiego w kobietach, co mogło by pozwolić bym uznała je za mniej wartościowe - tak samo jak nie ma w mężczyznach nic przez co mogła bym zgodzić się, że są gorszymi ludźmi. 



środa, 23 lipca 2014

Mało kto za jesienią tęskni..

..a ja tęsknię.
I co roku każdego lata zdarzy się taki dzień, gdy zmęczenie wszystkie moje myśli sprowadza do jesieni.

Wiesz co w niej lubię? To uczucie przemijania i powtarzalności. Co roku dzięki niej przypominam sobie, że świat trzyma mnie za rękę. Jesień opiekuje się mną, porządkuje mnie.

Dzisiejsza popołudniowa drzemka przyprowadziła kojące wspomnienie. Śniąc przypomniałam sobie swoje poczucie czasu z okresu pierwszych lat szkoły podstawowej. Wiele bym oddała by móc teraz oddać się temu. Dzień, miesiąc,wakacje - wszystko trwało trochę dłużej, a z tyłu głowy nie pojawiało się niebezpieczeństwo niedotrzymanych terminów, zobowiązań, spraw z którymi chce się zdążyć na czas. Jakieś to życie było bardziej poukładane, nie trzeba było się martwić.
Rano nie zrywał ze snu makabryczny budzik. Plan zajęć dyktował każdy dzień. Ktoś zawsze czuwał by zadania odrobione były na czas, a moim zadaniem było tylko ich wykonanie. Na wszystko starczało czasu - na kolegów, koleżanki, zajęcia pozalekcyjne, pisanie grubych pamiętników, zabawy z bratem i rodzicami, a do tego wszystkiego można było się jeszcze nieźle wynudzić.
To nic odkrywczego, każdy przecież tęskni za beztroskim dzieciństwem.



Dlatego cieszę się, że mam chociaż tą jesień. Jesień, która co roku otacza mnie swoim niewidzialnym ramieniem i sprawia, że kolejny rok nabiera kształtu, dopełnia się. Wiem dzięki niej, że mój świat nie funkcjonuje w kompletnym chaosie, jest w nim jakaś powtarzalność, punkt odniesienia. I właściwie mogła by to być każda inna pora roku, ale chyba tylko jesień ze swoim głębokim przemijaniem i melancholią daje mi tyle ciepła. Być może to przemijanie jest smutne skoro tak wiele osób na jesień wpada w chandrę.. Dla mnie jednak jesień jest bezpieczna, spokojna i opiekuńcza.
Dzisiaj przytłoczona upałem, obowiązkami, brakiem wakacji a nawet ich planów zabójczo tęsknię za moją ulubioną porą roku. Całe szczęście już niebawem otuli mnie swoim ciepłym kocem i wręczy herbatkę.


wtorek, 15 lipca 2014

Sztuka życia - SLOT ART Festival 2014



Wiecie jak bardzo było mi żal, gdy rok temu dowiedziałam się o istnieniu czegoś takiego jak SLOT ART festival po raz pierwszy? Uwierzcie - bardzo, tym bardziej że tamtych wakacji było już "pozamiatane".
Jak mogłam być taką fajtłapą i nie wyłapać jakichkolwiek informacji, kiedy moi znajomi wracali ze SLOTu po raz kolejny od kilku lat. Być może w moim wcześniejszym środowisku nie było to wydarzenie popularne ani promowane? Co za szkoda..
Zakochałam się w SLOcie od pierwszej chwili, gdy do moich rąk trafił informator z edycji 2013. Niezliczona ilość warsztatów, wykładów, koncerty - wszystko na terenie wielkiego pocysterskiego klasztoru w Lubiążu - wizja takiego combo wspaniałości mocno zadziałała na moją wyobraźnię. No i wiadomo było, że się wybiorę. Co więcej, dziś po powrocie wiem, że nie był to mój ostatni raz.





Cały ten entuzjazm nie był jednak ślepy - jechałam na festiwal po części również z ciekawości. Od początku wiedziałam, że część wykładów zahacza o tematykę religijną, a jednym z założeń SLOTu (poza twórczością, wolnością, miłością, spotkaniem i rozwojem) jest Bóg. Posiadam już w miarę ukształtowany światopogląd, w którym miejsce Boga  nie jest istotne, więc rodziła się we mnie też pewna obawa że być może poczuję się namawiana do czegoś, na co nie mam ochoty. O tym jak to się skończyło wspomnę na koniec.



W telegraficznym skrócie - bo o tych paru dniach na SLOcie można by opowiadać i opowiadać. Rodziny z dzieciurami, młodzież gimbazjalna i licealna, psiury, pancury, dredziarze, pasjonaci, brodacze, łysole. Dosłownie przekrój społeczeństwa, którego wspólnym mianownikiem była chęć tworzenia, rozwoju, zdobywania wiedzy o sobie i o życiu, odpoczynku od codzienności. Chodziłam na szczudłach, uczyłam się języka czeskiego, słuchałam o relacjach w związku i tworzeniu własnych mitów, piłam baaardzo smaczne kawki, tańcowałam na klubowej, słuchałam poezji, zapoznawałam się z twórczością innych, uczestniczyłam w licznych koncertach, odpoczywałam leżąc na trawie. Tak bardzo potrzebowałam takiego odświeżenia, zaczerpnięcia pełnego oddechu dalekiego od krakowskiego imprezowego towarzystwa wzajemnej adoracji.
Być może będzie to niepoważna konkluzja, ale większą radość niż wszystkie atrakcje zapewnione przez organizatorów dały mi dwie rzeczy: fakt, że na terenie festiwalu zakazane było spożywanie alkoholu oraz to, że nie natykałam się na każdym kroku na odlaszczonych kolegów i koleżanki w najnowszych najeczkach, koszulkach MISBHV których największym osiągnięciem jest ilość zaliczonych melanży. Co za ulga!



Wróciłam trochę smutna (bo koniec), ale ze świeżą głową. Gdybym miała powiedzieć co zrobiło na mnie największe wrażenie, był by to z pewnością koncert i wypowiedź O.S.T.R.ego na temat polityki w naszym kraju. Po około 10 latach słuchania, w końcu udało mi się pojawić na jego występie i ze zdumieniem muszę przyznać, że razem z O.S.T.R.ym dojrzewamy do pewnych kwestii w podobnym tempie, dochodząc do podobnych wniosków.



Bałam się nieco patetycznej i wzniosłej atmosfery. Nie wiem czy nie zabrzmi to głupio - ale nie jestem fanką przesady w tym względzie. Wiem, że częścią SLOTu jest sielankowa atmosfera wzajemnej pomocy, przyjaźni, uśmiechu - jak dla mnie ciut przesadzona, ale przysięgam że tylko ciut - bo nie czuć w tym zbyt dużej sztuczności. Natomiast co do religii, nie czułam się napastowana. Nikt w trakcie całego festiwalu nie powiedział mi, że wiara w Boga jest jedyną słuszną opcją. Na mojej drodze nie stanął ani jeden ksiądz katolicki, czego nie traktuję ani jako plus, ani minus - bo lubię mądrych księży.
Być może gdybym była nadwrażliwa, mogłabym sobie narzekać na występy nawiedzonego kaznodziei Davida Pierce który wytwarzał wokół siebie podniosły klimat naciąganego nawrócenia i obecności Jezusa. Również występy zespołu No Longer Music były dla mnie czymś raczej żenującym i absurdalnym (muzycznie bardzo słaby, opierający się według mnie na skandalu performance o wierze w Jezusa) , lecz to wszystko nadal zostaje stłamszone przez ogromną ilość plusów całego festiwalu - przynajmniej następnym razem wiem, czego unikać ;)

Mam nadzieję, że mój wpis zachęci do SLOT-u osoby, które tak jak ja wcześniej nic o nim nie słyszały. Za rok bierzcie ziomeczków, dzieciarnię, psy i koty - do zobaczenia! Być może spotkamy się na szczudłach wysoko nad ziemią, lub tym razem Wy będziecie prowadzić jakieś ciekawe zajęcia?



Gdyby ktoś chciał zasięgnąć większej ilości informacji na temat warsztatów, wykładów i spotkań odsyłam na http://slot.art.pl/pl/


facebook

niedziela, 29 czerwca 2014

Kubrick czyli pracowitość



Uwielbiam kino a oglądanie filmów jest jedną z moich ulubionych czynności, naprawdę! Muszę jednak przyznać, że jeszcze parę miesięcy temu uboższa byłam o trzy klasyki kinematografii (z całego bezmiaru klasyków, z którymi jeszcze się nie zetknęłam), a nazwisko Kubrick znałam jedynie ze słyszenia. Jakiś czas temu mój chłopak ze zdziwieniem dokonał odkrycia, że nie oglądałam nigdy "Mechanicznej pomarańczy" i natychmiast postanowił wyedukować mnie w tej kwestii, za co jestem mu dozgonnie wdzięczna! Prawdopodobnie nie do końca zrozumiałam ten film i pod koniec moje uczucia były mocno mieszane (choć z perspektywy czasu doceniam go coraz bardziej), ale scenografia i muzyka od razu zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Chwilę później okazało się, że w Krakowskim Muzeum Narodowym otwarta została głośna wystawa dotycząca twórczości Kubricka i za punkt honoru postawiłam sobie (przed odwiedzeniem muzeum) znaleźć czas na oglądnięcie słynnej Odysei Kosmicznej oraz (mimo, że nie lubię horrorów) Lśnienia. Trzy filmy to prawdopodobnie o wiele za mało, ale wystarczyło by czerpać przyjemność z wystawy.
Nie zamierzam nikomu spoilerować więc oszczędzę szczegółowego opisu tego co zobaczyłam. Było warto - to z pewnością. Opuściłam to miejsce pełna przemyśleń i to nimi chciałabym się podzielić.
Po pierwsze wyznaję swoje grzechy i obiecuję poprawę. Po wyjściu z muzeum naszła mnie przygnębiająca myśl (bardzo z resztą oczywista, nie było to odkrycie Ameryki - jedynie zaczęła doskwierać troszkę mocniej) dotycząca marnotrawienia czasu i przestrzeni w głowie na gówniane treści. Obiecałam sobie zatem, że przyłożę się bardziej do przerywania głupich czynności, jeśli zorientuję się że jestem w trakcie ich wykonywania - żegnaj "Na wspólnej" oglądane do kolacji, żegnajcie głupkowate kompilacje z youtube, żegnaj sadisticu! Zbyt cenna jest powierzchnia fałd mojej kory mózgowej.
Po drugie - nie będzie mi żal, jeśli w zaoszczędzonym czasie oglądnę pozostałe filmy Kubricka. Wystawa miała to do siebie, że nawet osoba nie znająca ani jednego filmu wyszła by z niej prawdopodobnie usatysfakcjonowana i zainspirowana. Jest więc kilka pozycji, których w przeciągu najbliższych miesięcy sobie nie odpuszczę!



No i kolejna rzecz - Pan STANLEY KUBRICK! Geniusz, artysta w czystej postaci. Jego osobowość zaparła mi dech w piersiach. Wszystkiego dowiecie się na miejscu, nie mogę jednak nie wspomnieć o tym, co mój zachwyt wzmaga najbardziej i na co polecam zwrócić uwagę: PRACOWITOŚĆ. W dzisiejszych czasach, gdy dewizą ogromnej liczby osób zdaje się być hasło "Jak tu robić by zarobić i się nie narobić?!" systematyczność i ogrom pracy jaką Kubrick wkładał w wykonanie każdego swojego dzieła dosłownie powala z nóg. Na prawdę nie potrafię opisać podziwu który czułam czytając jego korespondencję i analizując schematy w których co do sekundy zapisywał czas trwania i opis poszczególnych scen w planowanym filmie. Od dziś szafa wypełniona książkami o Napoleonie staje się dla mnie prawdziwym symbolem tego, że jeśli coś się robi - należy włożyć w to maksimum (obiecałam sobie, że zdjęcie tej szafy pojawi się na mojej tapecie w telefonie, gdy zacznę pisać pracę magisterską). Film co prawda nie został zrealizowany, ale sam fakt zgromadzenia takiej ilości materiału przed przystąpieniem do działania jest dla mnie imponujące do granic możliwości. 


Prawdziwy geniusz Kubricka można by argumentować na wiele sposobów. Poza pracowitością, zrobiła na mnie wrażenie jeszcze pewna niespodzianka. Z wielkim zdziwieniem odkryłam, że film "A.I. Sztuczna Inteligencja", który uwielbiam - mimo iż wyreżyserowany przez Stevena Spielberga, był pomysłem Kubricka i to przez niego został dokładnie rozplanowany. Kubrick "oddał" ten film Spielbergowi, ponieważ (z tego co zrozumiałam), lepiej nadawał się do nakręcenia tego filmu - miał lepiej opanowane techniki konieczne do realizacji tej produkcji. Wszystko co nagrał Spielberg było dokładnie odwzorowane na postawie planu przygotowanego przez Kubricka. Jak wielkim artystą trzeba być, by do tego stopnia skupić się na dziele i powodzeniu dzieła, a nie na sobie jako twórcy?

Z czystym sumieniem odsyłam każdego na tą wystawę - całe szczęście trwa ona jeszcze do września. Na zwiedzanie polecam godzinę otwarcia muzeum - zupełnie nieświadomie wybraliśmy się z tatą i bratem o 10.00 (wyprawa na wystawę była prezentem z okazji urodzin taty). Już o 11.00 ilość zwiedzających znacznie wzrosła, a delektowanie się tym wszystkim w zupełnie pustych salach było jednak ciut przyjemniejsze. Radzę również odwiedzić muzeum w dniu jakiejś porządniejszej dyspozycji czasowej, przysięgam że można by tam spędzić dobrych parę godzin.
Była to moja druga z kolei wyprawa do MN na takie multimedialne wydarzenie (poprzednio równie zachwycona opuściłam ten budynek po wystawie twórczości Antonisza) i na pewno nie ostatnia! Polecam serdecznie.




środa, 18 czerwca 2014

przeciążone głowy



Zastanawiam się ostatnimi czasy, ile razy w ciągu minionych tygodni byłam stuprocentowo skupiona na tym co robię? To pytanie nie wzięło się znikąd. Kilkukrotnie złapałam się na tym, że wykonuję w jednym momencie kilka czynności a w związku z tym właściwie żadnej nie wykonuję z pełnym zaangażowaniem.
Chwila refleksji naszła mnie kiedyś, gdy przy włączonych w telewizji wiadomościach wykonywałam na komputerze swoją pracę i jadłam kolację - wszystko na raz. Niby nic wielkiego, bo prawdopodobnie większość spośród moich znajomych funkcjonuje w ten sposób, ale.. W gruncie rzeczy robiąc to wszystko nie robiłam chyba nic tak jak trzeba: z wiadomości coś tam raz na czas przykuło moją uwagę, kolację pochłonęłam nawet nie wiadomo kiedy i cholera wie jak smakowała, a w związku z tym praca na pewno zajęła mi więcej czasu niż powinna. No i tak sobie myślę - czemu służyć ma ta współczesna wielozadaniowość?



Powiedzmy sobie szczerze, sytuacja którą opisałam nie jest przecież niczym niezwykłym. Pracujemy i studiujemy, bo ani jedno ani drugie solo nie jest wystarczające. Na półkach obok łóżka mamy przynajmniej kilka rozpoczętych książek w trakcie których czytania właśnie jesteśmy. W przeglądarce pootwieranych pierdyliard zakładek, bo jak będzie czas to trzeba zaglądnąć. Jedyną możliwością oglądnięcia filmu w całości (bez przerwy na herbatę, siku, fejsika, telefon) jest wycieczka do kina. Nie wiem czy potrafię zliczyć ilość moich interakcji z przestrzenią internetową podczas nauki.. Nie mówię już nawet o sytuacjach podręcznikowych w których podczas spotkań towarzyskich jesteśmy właściwie w kilku miejscach na raz: tam gdzie jesteśmy fizycznie, na czacie z kolegą i w sms'ach ze znajomymi z innego miasta.

No i prawdę powiedziawszy trochę mnie to boli, trochę przeraża. Człowiek się rozwinął, człowiek żyje szybko i podobno przetwarza w ciągu jednego dnia tysiąc razy więcej informacji niż jego starożytny pradziad Sokrates. Z jednej strony cieszy mnie to niezmiernie, bo jestem raczej z tych którzy wolą wiedzieć niż nie wiedzieć - nawet, jeśli wiedza nie jest wygodna. Siedząc w domu odkrywam tajemnice, o których mędrcom się nie śniło, z zainteresowaniem obserwuję na Instagramie co jakiś tam hindus zjadł dzisiaj na kolację, jednocześnie martwię się tym jak wiele z tego co mogłabym się dowiedzieć i co mogła bym przeżyć umyka mi pośród kompilacji z głupimi filmikami.

Pozostawię bez puenty, przepraszam. Można by się w sumie powołać na mądre psychologiczne porady, ale mają one to do siebie że pozostają tylko mądrymi psychologicznymi poradami. Jak wypośrodkować potrzebę dostosowania się do tych szybkich czasów, które narzucają ten tryb "jak najwięcej, jak najszybciej" (kosztem jakości) z chęcią przeżywania wszystkiego w teraźniejszości i powolnego smakowania?
Mam jedną odpowiedź: JAKOŚ TRZEBA.


środa, 11 czerwca 2014

Dokąd tak biegniesz - poradnik, jak udusić dziecko.

Tym co porusza polskich obywateli najdotkliwiej są bezsprzecznie martwe i zaniedbane dzieci. I wcale nie twierdzę, że to nieprawidłowe – dziwnym z tej perspektywy zdaje się być wyłącznie niski przyrost naturalny. Skoro tak kochamy dzieci, to czemu do cholery ich nie robimy?!  Ale to myśl na inną dyskusję.
Wracając do tematu, śmierć małej bezbronnej istoty dogłębnie porusza naszą wrażliwość. Co za tym idzie, wszystkie inne ważne tematy spychamy na bok a media i nasze prywatne rozmowy zazwyczaj sprowadzają się do pytań: czy można było tego uniknąć? kto zawinił? Jeszcze nie tak dawno anty-bohaterem narodowym była „Matka małej Madzi”. Tym razem społeczeństwo wini „Ojca dziewczynki z samochodu” i właściwie trudno się dziwić takiemu poglądowi. „Jak można zostawić dziecko w samochodzie?” „Jak strasznym rodzicem trzeba być?” „Niech tacy ludzie lepiej nie posiadają dzieci.” „Udusić rodziców!”  Faktycznie, to co się stało jest okropne i rozumiem cierpienie każdego kogo porusza ten temat. Jednak czy na pewno winnym jest ojciec?

Wyobraźmy sobie teraz naszą polską rodzinkę 2+1. Nie ma lekko, bo na dziecko trzeba mieć pieniądze, bo dziecku należy zapłacić za przedszkole, gdzieś tam jeszcze kredyt na mieszkanie, drogie paliwo no i fajnie było by z dzieciakiem pojechać na wakacje. Niby sielanka, bo mamy rodzinę, mamy siebie, mamy to dziecko, ale zapier*lać trzeba! Codziennie rano wstajesz, Twoja kobieta idzie do pracy, Ty zawozisz dziecko do przedszkola, na 8h wchodzisz w zupełnie inny świat, zarabiasz na to co masz, wychodzisz, dziecko odebrała Twoja kobieta, spędzacie razem parę godzin przed snem i usypiasz przed telewizorem (zapomniałam jeszcze o zakupach, praniu, sprzątnięciu i ugotowaniu obiadu, ale gdzieś by się wcisnęło). Wtorek wygląda podobnie, później środa, czwartek, piątek i kolejny tydzień a później kolejny miesiąc . Doceniasz to co masz, wiesz że ciężko na to pracujesz ale w pięknym uśmiechu swojej kobiety i swojego dziecka widzisz odbicie tej ciężkiej pracy.
Wstajesz rano, jecie razem śniadanie, w drodze do pracy odwozisz dziecko, BOŻE CO ZA UPAŁ! spędzasz w pracy kolejne 8h (akurat dzisiaj się uparli, każdy coś od Ciebie chce), zjeżdżasz windą po pracy (jeszcze tylko te korki i zaraz będę w domu) otwierasz samochód..
Znacie to uczucie „o nie, zapomniałem!”, kiedy mieliście zrobić coś naprawdę ważnego? Nie wyłączyłeś żelazka (czy moje mieszkanie jeszcze stoi?), zostawiłem portfel na samochodzie (k*wa, tyle gotówki, wszystkie dokumenty!) itp. Nie potrafię przywołać konkretnej sytuacji, ale wiem jak nagle jest pusto i głupio – bo właściwie to niby dlaczego zapomniałam, przecież nawet nie robiłam nic ważnego, po prostu się zamyśliłam - byłam pewna że to zrobiłam. I nic nie jesteś w stanie poradzić, bo przecież zawiodła Cię pamięć, a nie inny człowiek. Pamięci nie obciążę winą za śmierć dziecka.
Starasz się je reanimować, w głowie masz zupełną pustkę, totalny żal, smutek, bezradność. Nic już nie jesteś w stanie zrobić.
Współczuję ojcu, jest mi go żal i nie potrafię wyrazić swojego smutku. Z moich ust nie usłyszysz, że nie powinien być ojcem – być może właśnie on starał się być najlepszym ojcem na świecie? Być może to on dzień w dzień urabiał się po pachy by zapewnić swojemu dziecku wszystko co najlepsze?

Jak większość Polaków bardzo przeżywam tą sprawę i wiele wniosków przychodzi mi do głowy. Pomijając  jak najbardziej słuszną kwestię edukacji ludzi w sprawie świadomego pozostawiania dzieci i zwierząt w samochodach, poza tym najbardziej uderza mnie pośpiech.

Żyjemy w strasznych czasach, wciąż musimy się spieszyć, a nasze mózgi przyzwyczajają się do schematów, za pięćsetnym razem wykonujemy pewne czynności mechanicznie. Nie wiem czy warto i czy sama chcę tak żyć..


wtorek, 20 maja 2014

BABSKIE SPRAWY, czyli keratynowe prostowanie włosów kosmetykami Encanto

Nie jestem przekonana czy umiem skonstruować wpis o tematyce urodowo - fryzjerskiej. Uważam się chyba za ostatnią osobę która mogła by nazwać się specjalistką w tych dziedzinach. Doświadczenie keratynowego prostowania włosów jest jednak tak bardzo dla mnie istotne, że koniecznie chcę się nim podzielić - a perspektywa amatora może się komuś okazać przydatna.

Na początek o moich włosach:
Od dzieciństwa miałam piękne, brązowe falowane włosy - ukłony dla mamy, która dbała bym wyglądała bardzo dziewczęco. Stety niestety, niepokorny młodzieńczy charakter nie pozwolił mi usiedzieć w miejscu z jednym rodzajem fryzury nawet paru miesięcy. Już w gimnazjum dwa razy obcięłam się "na chłopaka", szybko odkryłam szamponetki, później farby, tysiące różnych kombinacji na głowie. Trzy z nich zabiły moje włosy na wieki:
a) wspomniane już farby: kocham rudy, ale co podkusiło mnie do czarnego - tego nie wiem.. Wiem tylko, że wyjście z mroku za pomocą rozjaśniaczy wypaliło resztki życia z ukochanych kudłów.
b) dready: do dziś wspominam je z uśmiechem na twarzy, bo o dreadach marzyłam od gimnazjum kiedy to pierwszy raz usłyszałam Boba Marleya - później ta miłość tylko narastała. W wieku 18 lat cieszyłam się bardzo sympatyczną fryzurką, wygodną i niezbyt wymagającą. Ale stan włosów po ich rozczesaniu (tak, rozczesaniu!).. auć! Boli do dziś.
c) prostownica: nie jestem w stanie opisać uczucia euforii, którego doznałam po zetknięciu z tym urządzeniem. Powiem tylko, że nie znosiłam moich nigdy-nie-układających-się-kręconych-włosów, w związku z czym prostownica zagościła w moim życiu na dobre. Myślę, że mam za sobą prawie 7 lat codziennego (z nielicznymi wyjątkami) prostowania włosów. Brzmi strasznie, prawda? 

Możecie się domyślać jak w ostatnich czasach wyglądały moje włosy. Nic więc dziwnego, że informacja o keratynowym prostowaniu rozbudziła moja wyobraźnię. Nie niszczy włosów, sprawia że są proste.. Brzmiało jak bajka - do momentu zapoznania się z cennikami salonów fryzjerskich. 300-400zł, efekt 3-4 mc'e, niestety na taki luksus mnie nie stać. Ale oczywiście kombinowałam dalej i szybko zorientowałam się, że są twardzielki które wykonują ten zabieg w domu, więc zdecydowałam się również i ja. 
Do stracenia na prawdę nie miałam już zbyt wiele - gorzej być nie mogło, a gdyby nie wyszło - cóż, 240 zł w plecy (tyle wydałam na kosmetyki Encanto, które mają wystarczyć na 3 takie zabiegi).

Nie będę opisywać zabiegu bo te informacje są dostępne w kilku innych miejscach, pokażę Wam jedynie jak to wyglądało u mnie, a na koniec podzielę się ostateczną opinią.

1. Tak wyglądały moje włosy przed zabiegiem po wysuszeniu - straszne siano, zupełny nieład.

 2. Tak starałam się, by wyglądały codziennie - 40 minut prostowania.

 3. Trochę bliższa perspektywa na straszny stan włosów.

4. Po nałożeniu keratyny. Niezbędna okazała się maska - cały zabieg jest długotrwały i dość nieprzyjemny, keratyna bardzo szczypie w oczy. Przy okazji podziękowania dla cierpliwej mamusi, która pomogła mi wykonać większość czynności.

 5. Tak wyglądały moje włosy po wysuszeniu (z nałożoną keratyną). Suszenie trwało bardzo długo, ponieważ według instrukcji należy robić to zimnym powiewem, a keratyna wcale nie chciała schnąć.

 6. Moje włosy na drugi dzień, po wykonanym zabiegu oraz po wymyciu włosów zwykłym (ale jednak specjalnie wyselekcjonowanym - musiałam kupić taki bez sylikonów itp.) szamponem.


Minął tydzień. Włosy od tego czasu wyprostowałam raz, na imprezę. Oto moje przemyślenia:

Na pewno nie jestem w 100% zadowolona z zabiegu. Bardzo chciałam, by moje włosy były proste jak druty - dokładnie takie, jak po przejechaniu prostownicą. Jak widać na obrazku powyżej, takiego efektu nie ma, wciąż po wymyciu włosów mam lekkie fale. Włosy są oklapnięte, mam dziwne wrażenie że (nieznacznie) częściej się przetłuszczają - nie jest to dla mnie katastrofa bo i tak codziennie muszę myć głowę, ale z moją tendencją do przetłuszczania zawsze chciałam walczyć o to by pielęgnacja włosów szła raczej w drugą stronę. 
Poza tym jestem prze szczęśliwa, naprawdę! Być może nie są to włosy idealnie proste, ale w końcu takie w których nie wstydzę się wyjść bez prostowania. Nie dość, że wyglądają po prostu zdrowo, to zyskałam około 40 minut każdego dnia. A co najważniejsze w tym wszystkim - nie katuję ich prostownicą 7 dni w tygodniu. Jestem pewna, że mimo paru wad wymienionych wcześniej powtórzę ten zabieg, chociażby po to by przez minimum rok odpuścić ich prostowanie - a wtedy zobaczę, być może wrócą do swojej dawnej kondycji sprzed dreadów, farb i maltretowania 180-cioma stopniami codziennie.

Edit:
Jest 15 lipca 2014, z "prostych" włosów pozostało niewiele i pewnie z początkiem sierpnia powtórzę zabieg. Niestety efekt był mocno średni i nie trzymał się długo, a jedynym plusem jest fakt, że udaje mi się unikac prostownicy.

Facebook

poniedziałek, 12 maja 2014

Powrót do mamy, kłopoty z dorosłością?

Na samym początku tego wpisu muszę przyznać, że decyzja sprzed paru tygodni o pisaniu bloga wywoływała we mnie samej skrajne emocje. Już parę dni po napisaniu pierwszego wpisu – który dotyczył przecież między innymi słomianego zapału, dopadł mnie jakiś wstyd i rezygnacja. Czy wypisywanie osobistych przemyśleń w przestrzeni publicznej nie obnaża mnie za bardzo? Kilkukrotnie przyszła mi do głowy myśl o skasowaniu tych dziwacznych wypocin. Z jednej strony myślałam: przecież jesteś czynnym użytkownikiem mediów społecznościowych, każdego dnia coś tam piszesz, pokazujesz. Kolejny głos podpowiadał, że przecież głupiutkie zdjęcia na instagramie, czy podlinkowane piosenki na fejsie, krótkie posty o niczym to banał, kontrolowane małostki wrzucane dla zabawy – nie tak wylewne, ani rzeczowe jak treść bloga.
Ostatecznie zmuszam się trochę dla zasady, bo ile rzeczy można zostawić w życiu niedokończonych? Może właśnie fakt, że ma być to coś bardziej przemyślanego nadaje temu wartość wyższą niż codzienne interakcje „Lubię to”, „Udostępnij”.
Ale ile można pisać bloga o tym jakie się ma problemy z pisaniem bloga? Do rzeczy.

Bardzo intensywny był ostatni rok. Nie zliczę wszystkich czynników, które miały na to wpływ. Właściwie to nie do końca chcę się nimi wszystkimi dzielić. Opowiem o jednym kluczowym, nad którym sama się głowię: o dwóch przeprowadzkach.
Jestem krakuską i jestem nią bardzo. Mogłabym to podkreślać w każdym zdaniu na swój temat, chciałabym to zaznaczać w każdym wypowiadanym wyrazie (choć nauka gwary krakowskiej przychodzi z tą samą trudnością co każdego innego języka). Identyfikuję się z moim miastem, kocham je i zachwycam się nim naprawdę każdego dnia. O Krakowie na pewno jeszcze napiszę i z pewnością pokażę go ze swojej perspektywy.
Jako krakuskę ominęła mnie wątpliwa przyjemność mieszkania w akademikach, lub mniej (ale jednak) wątpliwa wynajmowania pokoju z innymi studentami. Trzy lata studiów licencjackich spędziłam w zaciszu pokoju, który służył mi jeszcze od wczesnej podstawówki. Rodzice gwarantowali obiadki, kieszonkowe, ciepłą pierzynę, wyprane skarpetki i pozostałe dobrodziejstwa. Oczywiście zawsze doceniałam to wszystko, konsekwentnie trzymałam się maminej spódnicy, która wcale nie kolidowała z bujnym życiem imprezowo towarzyskim. Nie jestem pewna czy w ogóle udało mi się poczuć czym są studenckie imprezy, być może byłam na paru ale przez obecność licznych znajomych z liceów i techników krakowskich zupełnie inaczej ten czas postrzegałam. Może raczej jako kontynuację szalonych imprez licealnych. Studia to jedno – życie towarzyskie to drugie, zupełnie oddzielne. Ten bardzo fajny czas nawet nie pozwolił mi myśleć o tym, że dobrze było by się usamodzielnić. Wszystko było na miejscu – warunki do nauki, warunki do zabawy, warunki do wyciszenia. Licencjat zdany może nie bezstresowo, ale bez konieczności przedłużania nawet jednej sesji, czyli gładziutko.
I nagle, już po rozpoczęciu studiów magisterskich człowiek zaczął się zastanawiać nad opuszczeniem gniazdka, a było ku temu wiele powodów. Przede wszystkim praca, chłopak i poczucie, że to już „ten czas”.
Jeśli chodzi o pracę, to chyba nigdy się nie obijałam. Zawsze było mi trochę żal, bo gdy rówieśnicy bawili się na zagranicznych obozach wakacyjnych, ja zazwyczaj wykonywałam dorywcze prace typu roznoszenie ulotek, sprzedawanie biletów na plażę itp. Nie jestem pewna czy rodziców nie było stać, wydaje mi się że jednak krzewili we mnie poczucie iż muszę zapracować na to co mam, docenić wartość pieniądza. I zgodnie z tym zazwyczaj za połowę wyjazdu nad morze czy pod namioty musiałam zapłacić sobie sama – dziś mimo wszystko bardzo sobie cenię tą lekcję. Wracając do powodu przeprowadzki, po skończeniu licencjatu mogłam w końcu poszukać pracy w wymiarze szerszym niż tylko wakacyjny lub weekendowy. Pomijam już ilość wysłanych CV, fakt że byłam na jednej rozmowie o pracę a ostatecznie, że znalazłam ją po paru dobrych miesiącach i to z polecenia (czyli, co tu dużo gadać „po znajomości”). Moje rozgoryczenie w tym temacie jest tak duże, że chyba nie ma co rozsiewać negatywnych emocji – uważam, że to jakaś katastrofa i tyle.
Tak czy owak – pracę znalazłam, w wymiarze możliwym do pogodzenia ze studiami dziennymi, więc była to dla mnie po prostu rewelacja. Zaraz potem pojawił się chłopak, mieszkający w niesamowicie fajnym mieszkaniu z sympatycznymi współlokatorami, a potężne fale zakochania podpowiadały, że przecież najlepszym rozwiązaniem będzie zamieszkać razem już teraz, zaraz. I skoro przecież w końcu miałam za co się utrzymać (co jest stwierdzeniem zdecydowanie naciąganym, przy utrzymującej się jednak pomocy rodziców), w mgnieniu oka wielkie pudła i szafa czekały przygotowane na samochód dostawczy.
Muszę przyznać, że to był genialny rok. Pomijając nawet życie towarzyskie (a warto zaznaczyć, że mieszkanie którego stałam się lokatorką można śmiało opisać jako „dom otwarty”, przez który przewija się z każdym tygodniem garść nowych twarzy), bo do tego byłam, może nie w tym stopniu lecz jednak przyzwyczajona. Wiele nowych doświadczeń, nowych ludzi, spraw o których nie miałam pojęcia. Nie umiem opisać ile dała mi ta wyprowadzka – dowiedziałam się przede wszystkim, ile kosztuje życie. Nie tylko ile kosztuje pieniędzy, choć jest to wartościowa wiedza, ale też ile należy poświęcić mu energii by nie nawalić. Ja trochę nawaliłam. Rok studiów poszedł w plecy a konieczność zarabiania pieniędzy i godzenia pracy ze studiami doprowadziła do sytuacji w której byłam zatrudniona w dwóch firmach. Brak czasu dla siebie, jedzenie w biegu, jeżdżenie z jednej pracy do drugiej, a do tego próba ponownego rozpoczęcia magisterki poskutkowały właściwie tylko zszarganymi nerwami , co gorsza gdy chciało się odpocząć i udało się wyłuskać tą chwilę czasu, w mieszkaniu akurat właśnie trwała impreza (a wstrętna towarzyska natura nie pozwalała odpuścić). Z początkiem wiosny byłam prawie wrakiem, zaczęły się płacze, niezadowolenie ze wszystkiego, szkoda gadać. Za wszelką cenę chciałam udowodnić, że jestem dzielną młodą osobą która nie boi się wyzwań, broń boże się nie poddaje.
Całe szczęście udało się znaleźć z tej sytuacji optymalne rozwiązanie, zrezygnować z pracy w jednej z firm i jeszcze niedawno wszystko wyglądało kwitnąco. Znalazł się czas na książki, na studia, na film od czasu do czasu. Praca przestała być tak męcząca, a wykłady na uczelni coraz ciekawsze.

Aż tu nagle, jak grom z jasnego nieba uczelnia postanowiła poszerzyć ilość obowiązkowych zajęć (akurat w dniach/godzinach, gdy powinnam być w pracy – cóż za zrządzenie losu) – co poskutkowało dylematem: studiować czy pracować?
Pracy przecież nie rzucę, bo jest rozwojowa, bo chcę się tam zasiedlić i dobrze się tam czuję. Drugiej porażki jeśli chodzi o studia, też bardzo nie chciałam, choć (co za głupota!) byłam bliska zrezygnowania właśnie ze studiowania w tej sytuacji.
Podjęłam decyzję: ograniczam godziny pracy (co jest rzeczą bardzo komfortową, że mogę sobie na to pozwolić), zostaję na studiach i wracam „do mamusi”, na czas bliżej nieokreślony – dopóki nie będę mogła odpracować tego, co da mi zarobić na życie.

To właściwie jest koniec tej przydługiej opowieści, na koniec której sama sobie zadaję pytanie: czy ja się przypadkiem nie zachowuję głupiutko? Czy te decyzje nie są kaprysem, wygodnictwem?
Dla całkowitej jasności – ani przez moment nie pomyślałam, że mogłabym przeprowadzki (tej pierwszej) żałować. Zbyt cenne jest wszystko co wydarzyło się w przeciągu tego roku, a czego bez tej decyzji nie miała bym okazji doświadczyć nawet w połowie.
Z drugiej strony coś każe mi się wstydzić, że wróciłam do mamy. Być może jest to porażka, znak, że nie dałam rady?
Postanowiłam, że nie chcę zwalać winy na system edukacji (o którym mogłabym powiedzieć, że nie daje mi szans rozwoju zawodowego), nie chcę na pewno obwiniać pracodawcy że nie zarabiam tyle ile bym potrzebowała, bo było by to największą kpiną. Nie będę też płakać nad swoim własnym losem, użalać się i wmawiać sobie że to ja jestem do niczego – zbyt duże poczucie własnej wartości kłóciło by się z taką cierpiętniczą postawą. Może właśnie, wbrew schematowi podjęłam najrozsądniejszą z możliwych decyzji, dając sobie możliwość edukacji, pracy i czasu wolnego zarazem. Oby tak było.

niedziela, 20 kwietnia 2014

Porzuć tę lekturę

Może będą to nic nie warte i mało interesujące wypociny, nie będę zaskoczona.
Byłam dobrze zapowiadającym się dzieckiem – w wieku około 13 lat polonistka cytowała na lekcjach moje wiersze. Z perspektywy czasu bezwartościowe, poziom ich dojrzałości był dokładnie analogiczny do mojego wieku, ale jednak. Pisałam, czytałam, myślałam (trochę za dużo, a może właśnie tyle ile powinnam), a co za tym idzie moje słownictwo było bogate, potrafiłam ładnie sklecić zdanie. To co robię w tym momencie będzie prawdopodobnie serią potknięć i pisarskiej żenady. Wraz z chęcią spróbowania każdego możliwego stylu życia, a może inaczej: wraz z pochłonięciem życiem po prostu, świat literatury odsunęłam na drugi plan. Zawsze tęsknię do niego. Przeraża mnie fakt, że każdy dzień bez słowa pisanego zubaża mnie wewnętrznie, że kurczą się moje i tak już nędzne horyzonty. Któregoś dnia obudzę się i będę głupia – na samą myśl mam dreszcze, a przecież ten proces chyba trwa właśnie teraz. Ostrzegam więc – literacko niestety nie mam nic do zaoferowania. Jeśli jesteś pod tym względem pedantycznym czytelnikiem, porzuć tę lekturę zanim zmarnujesz swój czas, a co gorsza – Twoje słownictwo obniży się do mojego poziomu.
Już mi się nie podoba, że od samego początku tłumaczę się jak kretynka. Coś mam do opowiedzenia, chcę światu zreferować jak go widzę. W czasach, gdy do powiedzenia coś ważnego ma właściwie każdy nawet nie łudzę się, że moje słowa będą miały jakiekolwiek znaczenie. Nie obawiaj się w związku z tym, że chcę na Ciebie wpłynąć lub wtłoczyć moją wizję rzeczywistości. Całe szczęście, jestem pozbawiona tego politycznego pierwiastka. Rzucam koło ratunkowe sobie samej. Pokrzyczę, pokrzyczę, wypluję niezgrabne mądrości i pójdę żyć dalej. Wyrzucę gdzieś w przestrzeń bulgoczący kociołek z mojej głowy. Zbyt często wydaje mi się, że na jego dnie marnuje się ogromny potencjał (jak każdemu przecież!). Czas zweryfikuje – o ile mi samej za jakiś czas będzie się chciało to czytać.
Będą to przemyślenia o wszystkim, tyle tytułem wstępu. Po prostu nie mam pomysłu, ale niech chociaż ładnie brzmi.

Nie lubię pisać „PS”, bo kojarzy mi się tandetnie (już wcale nie z listowną korespondencją, a raczej z dopiskami gimbazy). Doznałam jednak interesującego deja vu, którym (skoro już mam to miejsce w sieci, o uwłaczająco brzmiącej nazwie „blog”) bez żadnych przemyśleń chcę się podzielić. Otóż właśnie dokładam starań, by w bezmiarach Internetu otworzyć sobie furtkę do realizowania tego, o czym jest cały wcześniejszy, przydługawy wstęp – zakładam bloga. Otwieram w wyszukiwarce jakiś tam pierwszy, który przyszedł do głowy portal, a tam.. Mój stary blog. Rok 2010, zupełnie nie miałam pojęcia, że coś takiego istnieje. Całe szczęście połączone ze sobą wszystkie możliwe konta internetowe sprawiły, że wchodząc na stronę stałam się (bez podawania haseł) zalogowanym użytkownikiem. Doświadczenie zastanawiające – właściwie nie wiem jaki jest mój stosunek do samego faktu, że tak właśnie się stało, nieważne z resztą. Oto treść, jednego z niewielu znalezionych tam wpisów (błagam, niech ten słomiany zapał, prześladujący mnie od zarania dziejów zostanie wypleniony):

WTOREK, 23 LUTEGO 2010

jedyne, co ostatnio przyprawia mnie o dreszcze to zastój. brak rozwoju psychicznego, emocjonalnego, umysłowego, fizycznego - każdego rozwoju.

czuje się tak, jakbym do czasu przed zmianami była niemowlęciem, które dopiero teraz stawia pierwsze kroki i zaczyna na nowo progres, niosąc za sobą historię; na szczęście coraz lżejszą i mniej ważną.
nie chcę tylko popaść w błędne myślenie - by nie pławić się, wypowiadając z rozkoszą słowo "rozwój", a stać w miejscu, twierdząc, że samo przekonanie uratuje mnie od upadku. wiem, że w stosunku do czasu przeszłego postęp jest już widoczny jak czerwona linia w zeszycie; ale nie warto popadać w samozachwyt, dobrze mi wiadomo, że to on właśnie prowadzi do najgłupszego sposobu myślenia, a przede mną i tak długa droga.
chcę być dobrym i pięknym człowiekiem, wychować siebie samą w myśl ideału kalokagatia, co oczywiście wyklucza brak pracy nad sobą, która to staje się ostatnio priorytetem.”


Czyli to samo, tylko 4 lata później.

facebook