Na samym początku
tego wpisu muszę przyznać, że decyzja sprzed paru tygodni o pisaniu bloga wywoływała
we mnie samej skrajne emocje. Już parę dni po napisaniu pierwszego wpisu –
który dotyczył przecież między
innymi słomianego zapału, dopadł mnie jakiś wstyd i rezygnacja. Czy wypisywanie
osobistych przemyśleń w przestrzeni publicznej nie obnaża mnie za bardzo?
Kilkukrotnie przyszła mi do głowy myśl o skasowaniu tych dziwacznych wypocin. Z
jednej strony myślałam: przecież jesteś czynnym użytkownikiem mediów
społecznościowych, każdego dnia coś tam piszesz, pokazujesz. Kolejny głos
podpowiadał, że przecież głupiutkie zdjęcia na instagramie, czy podlinkowane
piosenki na fejsie, krótkie posty o niczym to banał, kontrolowane małostki
wrzucane dla zabawy – nie tak wylewne, ani rzeczowe jak treść bloga.
Ostatecznie
zmuszam się trochę dla zasady, bo ile rzeczy można zostawić w życiu
niedokończonych? Może właśnie fakt, że ma być to coś bardziej przemyślanego nadaje
temu wartość wyższą niż codzienne interakcje „Lubię to”, „Udostępnij”.
Ale ile można
pisać bloga o tym jakie się ma problemy z pisaniem bloga? Do rzeczy.
Bardzo intensywny
był ostatni rok. Nie zliczę wszystkich czynników, które miały na to wpływ.
Właściwie to nie do końca chcę się nimi wszystkimi dzielić. Opowiem o jednym
kluczowym, nad którym sama się głowię: o dwóch przeprowadzkach.
Jestem krakuską i
jestem nią bardzo. Mogłabym to podkreślać w każdym zdaniu na swój temat,
chciałabym to zaznaczać w każdym wypowiadanym wyrazie (choć nauka gwary
krakowskiej przychodzi z tą samą trudnością co każdego innego języka).
Identyfikuję się z moim miastem, kocham je i zachwycam się nim naprawdę każdego
dnia. O Krakowie na pewno jeszcze napiszę i z pewnością pokażę go ze swojej
perspektywy.
Jako krakuskę
ominęła mnie wątpliwa przyjemność mieszkania w akademikach, lub mniej (ale
jednak) wątpliwa wynajmowania pokoju z innymi studentami. Trzy lata studiów
licencjackich spędziłam w zaciszu pokoju, który służył mi jeszcze od wczesnej
podstawówki. Rodzice gwarantowali obiadki, kieszonkowe, ciepłą pierzynę,
wyprane skarpetki i pozostałe dobrodziejstwa. Oczywiście zawsze doceniałam to
wszystko, konsekwentnie trzymałam się maminej spódnicy, która wcale nie
kolidowała z bujnym życiem imprezowo towarzyskim. Nie jestem pewna czy w ogóle
udało mi się poczuć czym są studenckie imprezy, być może byłam na paru ale
przez obecność licznych znajomych z liceów i techników krakowskich zupełnie
inaczej ten czas postrzegałam. Może raczej jako kontynuację szalonych imprez
licealnych. Studia to jedno – życie towarzyskie to drugie, zupełnie oddzielne.
Ten bardzo fajny czas nawet nie pozwolił mi myśleć o tym, że dobrze było by się
usamodzielnić. Wszystko było na miejscu – warunki do nauki, warunki do zabawy,
warunki do wyciszenia. Licencjat zdany może nie bezstresowo, ale bez
konieczności przedłużania nawet jednej sesji, czyli gładziutko.
I nagle, już po
rozpoczęciu studiów magisterskich człowiek zaczął się zastanawiać nad opuszczeniem gniazdka, a było ku
temu wiele powodów. Przede wszystkim praca, chłopak i poczucie, że to już „ten
czas”.
Jeśli chodzi o pracę,
to chyba nigdy się nie obijałam. Zawsze było mi trochę żal, bo gdy rówieśnicy
bawili się na zagranicznych obozach wakacyjnych, ja zazwyczaj wykonywałam
dorywcze prace typu roznoszenie ulotek, sprzedawanie biletów na plażę itp. Nie
jestem pewna czy rodziców nie było stać, wydaje mi się że jednak krzewili we
mnie poczucie iż muszę zapracować na to co mam, docenić wartość pieniądza. I
zgodnie z tym zazwyczaj za połowę wyjazdu nad morze czy pod namioty musiałam
zapłacić sobie sama – dziś mimo wszystko bardzo sobie cenię tą lekcję. Wracając
do powodu przeprowadzki, po skończeniu licencjatu mogłam w końcu poszukać pracy
w wymiarze szerszym niż tylko wakacyjny lub weekendowy. Pomijam już ilość
wysłanych CV, fakt że byłam na jednej rozmowie o pracę a ostatecznie, że
znalazłam ją po paru dobrych miesiącach i to z polecenia (czyli, co tu dużo
gadać „po znajomości”). Moje rozgoryczenie w tym temacie jest tak duże, że
chyba nie ma co rozsiewać negatywnych emocji – uważam, że to jakaś katastrofa i
tyle.
Tak czy owak –
pracę znalazłam, w wymiarze możliwym do pogodzenia ze studiami dziennymi, więc
była to dla mnie po prostu rewelacja. Zaraz potem pojawił się chłopak,
mieszkający w niesamowicie fajnym mieszkaniu z sympatycznymi współlokatorami, a
potężne fale zakochania podpowiadały, że przecież najlepszym rozwiązaniem
będzie zamieszkać razem już teraz, zaraz. I skoro przecież w końcu miałam za co
się utrzymać (co jest stwierdzeniem zdecydowanie naciąganym, przy utrzymującej
się jednak pomocy rodziców), w mgnieniu oka wielkie pudła i szafa czekały
przygotowane na samochód dostawczy.
Muszę przyznać,
że to był genialny rok. Pomijając nawet życie towarzyskie (a warto zaznaczyć,
że mieszkanie którego stałam się lokatorką można śmiało opisać jako „dom
otwarty”, przez który przewija się z każdym tygodniem garść nowych twarzy), bo
do tego byłam, może nie w tym stopniu lecz jednak przyzwyczajona. Wiele nowych
doświadczeń, nowych ludzi, spraw o których nie miałam pojęcia. Nie umiem opisać
ile dała mi ta wyprowadzka – dowiedziałam się przede wszystkim, ile kosztuje
życie. Nie tylko ile kosztuje pieniędzy, choć jest to wartościowa wiedza, ale
też ile należy poświęcić mu energii by nie nawalić. Ja trochę nawaliłam. Rok
studiów poszedł w plecy a konieczność zarabiania pieniędzy i godzenia pracy ze
studiami doprowadziła do sytuacji w której byłam zatrudniona w dwóch firmach.
Brak czasu dla siebie, jedzenie w biegu, jeżdżenie z jednej pracy do drugiej, a
do tego próba ponownego rozpoczęcia magisterki poskutkowały właściwie tylko
zszarganymi nerwami , co gorsza gdy chciało się odpocząć i udało się wyłuskać
tą chwilę czasu, w mieszkaniu akurat właśnie trwała impreza (a wstrętna
towarzyska natura nie pozwalała odpuścić). Z początkiem wiosny byłam prawie
wrakiem, zaczęły się płacze, niezadowolenie ze wszystkiego, szkoda gadać. Za
wszelką cenę chciałam udowodnić, że jestem dzielną młodą osobą która nie boi się
wyzwań, broń boże się nie poddaje.
Całe szczęście
udało się znaleźć z tej sytuacji optymalne rozwiązanie, zrezygnować z pracy w
jednej z firm i jeszcze niedawno wszystko wyglądało kwitnąco. Znalazł się czas
na książki, na studia, na film od czasu do czasu. Praca przestała być tak
męcząca, a wykłady na uczelni coraz ciekawsze.
Aż tu nagle, jak grom z
jasnego nieba uczelnia postanowiła poszerzyć ilość obowiązkowych zajęć (akurat
w dniach/godzinach, gdy powinnam być w pracy – cóż za zrządzenie losu) – co poskutkowało
dylematem: studiować czy pracować?
Pracy przecież nie rzucę, bo
jest rozwojowa, bo chcę się tam zasiedlić i dobrze się tam czuję. Drugiej
porażki jeśli chodzi o studia, też bardzo nie chciałam, choć (co za głupota!)
byłam bliska zrezygnowania właśnie ze studiowania w tej sytuacji.
Podjęłam decyzję: ograniczam
godziny pracy (co jest rzeczą bardzo komfortową, że mogę sobie na to pozwolić),
zostaję na studiach i wracam „do mamusi”, na czas bliżej nieokreślony – dopóki
nie będę mogła odpracować tego, co da mi zarobić na życie.
To właściwie jest koniec tej
przydługiej opowieści, na koniec której sama sobie zadaję pytanie: czy ja się
przypadkiem nie zachowuję głupiutko? Czy te decyzje nie są kaprysem,
wygodnictwem?
Dla całkowitej jasności – ani
przez moment nie pomyślałam, że mogłabym przeprowadzki (tej pierwszej) żałować.
Zbyt cenne jest wszystko co wydarzyło się w przeciągu tego roku, a czego bez
tej decyzji nie miała bym okazji doświadczyć nawet w połowie.
Z drugiej strony coś każe mi
się wstydzić, że wróciłam do mamy. Być może jest to porażka, znak, że nie dałam
rady?
Postanowiłam, że nie chcę
zwalać winy na system edukacji (o którym mogłabym powiedzieć, że nie daje mi
szans rozwoju zawodowego), nie chcę na pewno obwiniać pracodawcy że nie
zarabiam tyle ile bym potrzebowała, bo było by to największą kpiną. Nie będę
też płakać nad swoim własnym losem, użalać się i wmawiać sobie że to ja jestem
do niczego – zbyt duże poczucie własnej wartości kłóciło by się z taką
cierpiętniczą postawą. Może właśnie, wbrew schematowi podjęłam najrozsądniejszą
z możliwych decyzji, dając sobie możliwość edukacji, pracy i czasu wolnego
zarazem. Oby tak było.
Pisz, Biszu, pisz i nie pierdol. Daj znać, kiedy się od tego uzależnisz :D
OdpowiedzUsuńA powrotów nie ma się co wstydzić. Zdarza się. Ważne jest tylko to, ile wyciąga się z tego wniosków. Z mojej perspektywy to z próbowania wyciąga się ich najwięcej, nie z sukcesów.
jak mnie to motywuje! :) dzięki
UsuńPopieram Pisz zawsze słowo przelane na "papier" uspokaja a co ja bym dała żeby wrócić do mamy .. ale gdzie dom rodzina itp. wiec pozostają mi niedzielne obiadki - ale i to dobre:)
OdpowiedzUsuńCo do imprez srylion grilli u kikusiów/ garaży przez 5 lat! Nie mówie że nie było fajnie ale turbo męcząco do tego stopnia że nie lubiłam już ludzi a nie "wypadało" odmówić .. teraz wiem że to była moja głupota .. a za Wami tęsknie:)
Wiec pisz pisz - Ciocia Ula jest z Ciebie DUMNA - i gratuluję odwagi :)
Ulaa <3 !
UsuńJeżeli ma się gdzie wrócić - powrót do rodzinnego domu to czasem wyjście z wielu sytuacji. Wsparcie rodziców to nieoceniona pomoc :)
OdpowiedzUsuńBiszu :) taki powrót do domu rodzinnego daje czas na takie solidne przemyślenie swojego życia :) bo będąc w wirze znajomych i samych nowych, intrygujących sytuacji nie potrafimy spojrzeć na to wszystko z dystansu.
OdpowiedzUsuńSądzę, że nic tylko się cieszyć z tych chwil w domku :) bo w końcu w nim najlepiej. A na budowanie swojego już domu, w którym będziesz fundamentem wraz ze swoim facetem masz multum czasu ! :) Jesteś szalona, uwielbiana przez wielu :) i wiem, że sobie poradzisz. Żyj tym co jest teraz :* Pozdrawiam i ściskam mocno.
Ps. Pisz Bisz bo genialnie mi się czyta Twoje słowa !